
Jedno trzeba przyznać Oscarowi Wilde – wie, jak używać słów,
by czytelnik się w nich zatopił. Mglisty Londyn przedziera się do mojego
umysłu, wpija w oczy, a ja ledwo widzę przez tę mleczność. Cóż więc mi
pozostaje? Mogę tylko czuć. I faktycznie, błądzę po części na ślepo przez karty
powieści, co mnie spowalnia. Mgła mnie otacza, skleja i zlepia, ogranicza mi
ruchy, dusi. Gdy się z niej wyrwę, okazuje się, że nie doszłam za daleko. I tak
przez całego Doriana – powoli, żmudnie, ale z jakąś perwersyjną radością. W
głowie tli mi się, że książka spodobałaby mi się bardziej, gdybym nie oglądała
filmu – zrobiłam to chyba dwa lata temu, ale bezczelnie wciskał się on w mój
odbiór literackiej rzeczywistości. I tak zostałam uwięziona w Londynie.
Można by nazwać tę książkę obrazem zepsucia. Ja bym ją
nazwała studium ludzkiej duszy i bezsensownych zasad współdziałania
społeczeństwa. Oczywiście sensowne też są, ale gdyby na nie popatrzeć z
perspektywy Harry’ego – który wydaje się być właściwym bohaterem, towarzyską
perłą – nie mają większego znaczenia. Harry jest takim diabłem, który pojawia
się i wychodzi naprzeciw konwenansom, burzy je i także niszczy niewinność
Doriana, który zbyt ochoczo poddaje się świeżym i nie do końca akceptowalnym
poglądom mężczyzny. Dorian błądzi zatem w tej samej mgle i myśli, że wie, co
robi. Do czasu.
Sama historia wiecznie młodego Graya jest interesująca, ale
na dłuższą metę – która w przypadku tej książki wynosi zaledwie dwieście stron –
nuży. Jest ona zaledwie tłem dla dyskusji o sztuce i ludziach. Sprawia, że ta
historia staje się przewrotna i ostatecznie sprawia, że można się zastanawiać,
czy Harry nie ma racji. Wręcz tego wymaga! Z drugiej jednak strony jego poglądy
czasem aż proszą się, by im zaprzeczyć i on sam zdaje się tego chcieć. Bez
wątpienia jest to intrygujące.
„Portret Doriana Graya” jest wspaniały, choć nie potrafię się
w nim bezkrytycznie zakochać i zatopić. Niewątpliwie byłam zachwycona
notorycznie używanym w polskim wydaniu czasem zaprzeszłym, w historii Doriana i
osobie Harry’ego, jednak całość wypadła gorzej, niż oczekiwałam. Nie porwała
mnie na jeden oddech, czytałam dość długo, momentami znudzona, poniekąd
zmuszona. Ale dajmy książce obronić się samej. Prawdopodobnie przy innej okazji
nie pozwoliłabym powiedzieć na nią złego słowa, jednak to rzecz, która wypowie
się o sobie najlepiej sama:
„To słowo nadaje rzeczom istnienie realne” – Dorian Gray
wbił się zatem realnie w moją głowę i jej nie opuści. Ponieważ zwyczajnie w niej żyje.
„Nie ma książek niemoralnych. Są książki napisane dobrze lub
źle” – ta jest napisana rewelacyjnie. Ale czy zakończenie nie byłoby lepsze,
gdyby było bardziej dopracowane, a nie zamknięte w zaledwie paru zdaniach?
„Każda sztuka jest bezużyteczna”, mówi. Jednak przecież za
chwilę pojawi się coś, co zaprzeczy całości książki, całemu sensowi mojej
recenzji i zdaje się pasować idealnie. Może sztuka jest bezużyteczna, ale po co w ogóle
o niej mówić? W końcu „określać znaczy ograniczać”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz